Ogłoszenie



Dolina Muminków w listopadzie - część 1. (rozdziały 1-10)



1

Któregoś wczesnego ranka w Dolinie Muminków Włóczykij obudził się w swoim namiocie i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszać w drogę.

Taki wymarsz jest zawsze nagły. W jednej chwili wszystko się zmienia, temu, kto odchodzi, zależy na każdej minucie, szybko wyciąga namiotowe śledzie i gasi żar, zanim ktokolwiek przyjdzie przeszkadzać i wypytywać, i zaczyna biec, w biegu zarzucając plecak, i wreszcie jest już w drodze, raptem spokojny niczym wędrujące drzewo, na którym nie rusza się ani jeden liść. Tam gdzie stał namiot, świeci pusty prostokąt zbielałej trawy. Później, kiedy zrobi się dzień, zbudzą się przyjaciele i powiedzą: „Odszedł, widać jesień się zbliża”.

Włóczykij szedł drobnym, spokojnym krokiem przez gęsty las. Zaczęło padać. Deszcz kropił na jego zielony kapelusz i na płaszcz nieprzemakalny, który też był zielony, szemrał i pluskał ze wszystkich stron, a las otaczał go łagodną, cudowną samotnością.

Dużo się tu spotykało dolin wzdłuż wybrzeża. Przy nich góry schodziły do morza długimi, uro­czystymi fałdami, ku cyplom i zatokom wcinają­cym się głęboko w przybrzeżne pustkowie. W jednej z tych dolin mieszkała całkiem samotnie pew­na Filifionka. Włóczykij nieraz już widywał Filifionki i wiedział, że one zawsze robią wszystko po swojemu, według swoich własnych głupich za­sad. Toteż nigdy nie zachowywał się tak cicho jak wtedy, gdy przechodził koło domu jakiejś Filifionki.

W ogrodzeniu sterczały spiczaste kołki, furtka była zamknięta, ogród całkiem pusty. Sznury do rozwieszania bielizny zostały schowane, drewno na opał zniknęło. Nie było hamaka ani mebli ogrodowych. Nic z tego uroczego nieporządku, jaki zwykle w lecie panuje wokół domu, ani grabi, ani wiadra, ani zapomnianego kapelusza czy miseczki z mlekiem dla kota, nic z tych wszystkich swojskich rzeczy, które czekają na następny dzień i czynią dom przyjaźnie otwartym i zamieszkanym.

Filifionka wiedziała, że nadeszła jesień, i zamknę­ła się w środku. Jej dom wydawał się całkowicie nieprzystępny i opustoszały. Lecz ona była w nim, schowana w jego najgłębszym wnętrzu, za szczel­nymi ścianami i murem świerków zasłaniających okna.

Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i swoje własne. A potem niech sobie sztormy, ziąb i ciemności przychodzą, kiedy chcą. Niech się tłuką o ściany szukając po omacku wejścia, i tak go nie znajdą, bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i śmieje się, zadowolony z ciep­ła i samotności.

Są tacy, co zostają w domu, i tacy, co odchodzą. Zawsze tak było. Każdy może sam wybrać, ale musi to zrobić, póki jeszcze czas, i w żadnym razie nie rozmyślić się.

Filifionka zabrała się do trzepania dywanów na podwórku za domem. Trzepała zajadle, równo odmierzanymi uderzeniami, bez reszty pochłonięta tym zajęciem, które najwyraźniej sprawiało jej wiel­ką przyjemność. Włóczykij szedł dalej, palił fajkę i myślał: „Obudzili się teraz w Dolinie Muminków. Tatuś nakręca zegar i puka w barometr. Mama rozpala w piecu. A Muminek wychodzi na werandę i widzi, że miejsce, gdzie stał namiot, jest puste. Zagląda do skrzynki na listy koło mostu, a w niej też pusto. Zapomniałem o liście pożegnalnym, nie zdą­żyłem go napisać. Ale wszystkie moje listy są jednakowe: «Wrócę w kwietniu, bądź zdrów. Od­chodzę, wrócę z wiosną, trzymaj się». On przecież wie”.

I Włóczykij szybko zapomniał o Muminku.

O zmroku doszedł do długiej zatoki leżącej w wie­cznym cieniu między górami. W jej głębi, tam gdzie stała gromadka ciasno do siebie przytulonych do­mów, świeciły nieliczne, wczesne światła.

Padał deszcz i na dworze nie było nikogo.

Tu mieszkali Paszczak, Mimbla i Gapsa, pod każdym dachem mieszkał ktoś, kto postanowił nie odchodzić, ci, którzy chcieli zostać w domu. Włó­czykij przemknął koło podwórek, wszedł w cień i zachowywał się, jak mógł najciszej, bo nie chciał z nikim rozmawiać. Duże domy, małe domy, jedne tuż przy drugich, niektóre połączone z sobą, ze wspólnymi rynnami i pojemnikami na śmiecie, za­glądające sobie do okien i wąchające zapachy ku­chenne od sąsiadów. Kominy, wysokie dachy i żurawie studzienne, a w dole wydeptane ścieżki od drzwi do drzwi. Włóczykij szedł szybko i cicho i myślał: „Och, wy, domy, jak ja was wszystkich nie cierpię!”

Było już teraz prawie ciemno. Łódź Paszczaka leżała wyciągnięta aż pod olchy, przykrywał ją szary brezent. Trochę wyżej leżały wiosła, maszt i ster. Były sczerniałe i popękane, bo niejedno lato minęło, a nikt ich nigdy nie używał. Włóczykij otrząsnął się i poszedł dalej.

Lecz mały Toft, schowany w łodzi Paszczaka, usłyszał jego kroki i wstrzymał oddech. Kroki oddaliły się powoli i znów było cicho, tylko deszcz uderzał o brezent.

Ostatni dom stał całkiem samotnie pod ciemno­zieloną ścianą świerkowego lasu i tu naprawdę zaczynało się pustkowie. Włóczykij szedł coraz szybciej, prosto w stronę lasu. Wtedy w ostatnim domu ktoś uchylił drzwi i bardzo stary głos zawołał:

- Dokąd idziesz?

- Nie wiem - odpowiedział Włóczykij.

Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy.


2

Czas płynął, a deszcz nie przestawał padać. Żad­nej jeszcze jesieni tyle nie padało. Doliny wzdłuż wybrzeża nasiąkły wodą, która spływała z gór i pagórków, i ziemia butwiała zamiast wysychać. Lato wydawało się nagle tak dalekie, jakby go nigdy nie było, drogi od domu do domu wydłużyły się i każdy siedział schowany u siebie.

Głęboko w dziobie łodzi Paszczaka mieszkał mały Homek imieniem Toft. Nikt nie wiedział, że tam mieszka. Tylko raz do roku, z nastaniem wiosny, ktoś zdejmował brezent, smołował łódź i zatykał największe szpary, a potem znów naciągał brezent i łódź dalej leżała pod nim i czekała. Paszczak nigdy nie miał czasu wypłynąć nią na morze, zresztą nie umiał żeglować.

Toft lubił zapach smoły i bardzo dbał o to, żeby mieszkać w miejscu, gdzie ładnie pachnie. Lubił zwój lin, który go mocno trzymał w objęciach, i nieustanny szmer deszczu. Jego szeroki płaszcz był ciepły i nadawał się doskonale na długie noce jesienne.

Wieczorem, kiedy już wszyscy byli w swoich domach i cisza zalegała nad zatoką, Homek Toft opowiadał sobie historię, którą sam wymyślił. Była to historia o szczęśliwej rodzinie. Opowiadał, dopóki nie zasnął, a następnego wieczoru albo zaczynał od miejsca, w którym przerwał, albo jeszcze raz od początku.

Homek zaczynał przeważnie od opisu szczęśliwej Doliny Muminków. Szedł pomału w dół, po zboczu, na którym rósł ciemny bór świerkowy i bardzo jasne brzozy. Robiło się cieplej. Próbował opisać, jakie to było uczucie, kiedy z doliny wchodziło się do zielonego, dzikiego ogrodu prześwietlonego słoń­cem, wszędzie zielone liście kołyszące się w letnim powiewie, zielona trawa dookoła i nad jego głową, a w trawie plamy słońca i brzęczenie pszczół, i wszystko tak ładnie pachniało, a on szedł wolno dalej, dopóki nie usłyszał płynącej rzeki.

Musiał uważać, żeby nie zmienić ani jednego szczegółu. Któregoś razu umieścił dom nad rzeką, i to był błąd. Miał tam być tylko most i skrzynka na listy. Potem ukazywały się krzaki bzu i drewutnia Tatusia z ich własnym zapachem lata i bezpieczeńst­wa.

Było dość wcześnie rano i bardzo cicho. Homek Toft widział teraz ozdobną kulę z niebieskiego szkła, stojącą na słupku w głębi ogrodu. To szklana kula Tatusia Muminka, najpiękniejsza w całej dolinie. Magiczna kula.

Trawa rosła wysoko i pełno w niej było kwiatów. Homek opowiadał sobie, jak one wyglądają. Opo­wiadał o gracowanych ścieżkach, schludnie obrzeżo­nych muszlami i bryłkami złota, zatrzymywał się trochę dłużej przy plamach słońca, które szczególnie lubił. Pozwalał wiatrowi zaszumieć wysoko nad doliną, przelecieć przez las na zboczu, potem ucich­nąć, tak że znowu robił się idealny spokój. Jabłonie stały okryte kwiatem. Homek poumieszczał jabłka na niektórych drzewach, ale potem je zdjął, zawiesił hamak i rozsypał żółte trociny przed drewutnią, teraz był już bardzo blisko domu.

Była rabata piwonii i weranda... Weranda ską­pana w porannym słońcu, dokładnie taka, jak ją Homek widział, balustrada ozdobnie wycina­na laubzegą, kapryfolium, fotel na biegunach, wszystko.

Homek Toft nigdy nie wchodził do domu, czekał na zewnątrz. Czekał, żeby Mama Muminka wyszła na schody.

Niestety; przeważnie zasypiał właśnie wtedy. Tyl­ko jeden jedyny raz mignął mu jej pyszczek w drzwiach wejściowych, okrągły, przyjazny pysz­czek. Cała Mama Muminka była zresztą okrągła, tak jak mamy powinny być.

Teraz Toft znowu szedł doliną. Setki razy węd­rował tą samą drogą i za każdym razem przeży­wał coraz większe emocje. Nagle szara mgła przy­słoniła cały krajobraz, wszystko zamazało się, widział już tylko ciemność pod zamkniętymi powie­kami i słyszał nieustający jesienny deszcz, który bił w brezent. Homek próbował wrócić do doliny, ale nie mógł.

W ostatnim tygodniu zdarzyło się to dobrych parę razy i za każdym razem mgła przychodziła wcześ­niej. Wczoraj zobaczył ją przy drewutni, a teraz zrobiło się ciemno jeszcze przed krzakami bzu. Toft wpełzł głębiej w fałdy płaszcza i pomyślał: „Jutro nie dojdę może nawet do rzeki. Nie udaje mi się wyobrazić sobie rzeczy tak, żebym mógł je zobaczyć, wszystko się cofa”.

Drzemał przez chwilę, a gdy obudził się w ciemno­ści, wiedział już, co zrobi. Opuści łódź Paszczaka, pójdzie do Doliny Muminków, wejdzie na werandę, otworzy drzwi i powie, kim jest.

Kiedy już to postanowił, zasnął z powrotem i spał całą noc bez żadnych snów.


3

Któregoś listopadowego czwartku przestało pa­dać i Filifionka postanowiła umyć okna na pod­daszu. Zagrzała wodę w kuchni, wsypała trochę mydła, ale tylko troszeczkę, a potem zaniosła miskę na górę, postawiła ją na stołku i otworzyła okno. Wtedy coś odczepiło się od ramy okiennej i upadło tuż obok jej łapki. Wyglądało jak mały kłaczek bawełny, ona jednak od razu wiedziała, co to jest: to ohydna poczwarka, a w niej siedzi biaława larwa. Filifionka wzdrygnęła się i skuliła łapki. Gdziekol­wiek szła, cokolwiek robiła, zawsze natrafiała na coś, co się czołga i pełza, tyle tego było wszędzie! Wzięła ścierkę od kurzu i szybkim ruchem wymiotła poczwarkę, a potem patrzyła, jak poczwarka stacza się po dachu, spada z jego krawędzi i znika.

- Paskudztwo - szepnęła wytrzepując ścierkę. Podniosła miskę i wyszła przez okno, żeby je umyć od zewnątrz.

Lecz Filifionka była w kapciach i gdy tylko znalazła się na stromym, mokrym dachu, zaczęła zsuwać się po nim na plecach. Nie zdążyła się nawet wystraszyć. Błyskawicznym ruchem odwróciła swe chude ciało na brzuch i w jednej zawrotnie szybkiej sekundzie zjechała w dół. Kapcie stuknęły o kra­wędź dachu i wtedy zatrzymała się. Teraz dopiero poczuła strach. Przeniknął ją całą, utkwił jej w gard­le jak smak atramentu.

Przymknęła oczy, ale mimo to widziała ziemię daleko w dole, jej szczęki zwarły się z przestrachu i zdziwienia i nie była nawet w stanie krzyczeć.

Zresztą i tak nikt by jej nie usłyszał. Bo Filifionka dawno już pozbyła się wszystkich swoich krewnych i uciążliwych znajomych i miała mnóstwo czasu, żeby zajmować się swoim domem i swoją samotnoś­cią, żeby spadać całkiem samotnie z własnego dachu do ogrodu, między chrząszcze i różne nieopisanie wstrętne robaki.

Zrobiła rozpaczliwy, pełzający ruch w górę, łap­kami czepiając się śliskiej blachy, lecz znowu zjecha­ła w dół i wszystko było tak, jak przed chwilą. Wiatr łomotał otwartym oknem i szumiał w ogrodzie, a czas płynął. Kilka kropli deszczu spadło na dach.

Nagle przypomniała sobie o piorunochronie, któ­rego przewód biegł po drugiej stronie domu. Wolno, powolutku zaczęła przesuwać się wzdłuż krawędzi dachu, najpierw kawałeczek na jednej nodze, potem znów kawałeczek na drugiej. Z oczami mocno zamkniętymi, przylepiona brzuchem do blachy, peł­zła dookoła swojego dużego domu i cały czas myślała o tym, że miewa zawroty głowy i jakie to jest uczucie, jak się takiego zawrotu dostaje. Kiedy wreszcie namacała łapką drut piorunochronu, ucze­piła się go ostatkiem sił i zaciskając jeszcze mocniej powieki wciągnęła się ostrożnie na wysokość pod­dasza; teraz nie było na całym świecie nic innego, tylko cienki drut i zawieszona na nim Filifionka.

Chwyciła się wąskiej, drewnianej listwy obiegają­cej poddasze, podciągnęła się, przypadła do niej i leżała chwilę bez ruchu. Potem bardzo wolno uniosła się i na czworakach czekała, aż nogi prze­staną jej dygotać. Nie czuła się nic a nic śmiesznie. Krok po kroku zaczęła posuwać się dalej, twarzą do ściany. Przechodziła od okna do okna, ale wszystkie były zamknięte. Zawadzał za długi pyszczek, włosy spadały na oczy i łaskotały w nos. „Bylebym tylko nie kichnęła, bo stracę równowagę... Nie wolno mi patrzeć ani myśleć. Przydeptał mi się kapeć, nikogo nie obchodzi, co się ze mną dzieje, gorset cały się pozwijał i w każdej sekundzie, po tych wszystkich okropnych sekundach...”

Znowu zaczęło padać. Filifionka otworzyła oczy i zerkając przez ramię zobaczyła stromy dach, w dole jego krawędź, a za nią upadek w próżnię. Nogi znowu się pod nią ugięły i świat zakołował, teraz to już był zawrót głowy. Odciągnął ją od ściany, listwa, na której stała, zrobiła się cienka i wąska jak nóż i w ciągu jednej, długiej jak wieczność sekundy Filifionka przeleciała przez całe swoje filifionkowe życie.

Bardzo powoli, rozstając się z bliskim już bez­pieczeństwem, odchyliła się do tyłu, aż do nieubłaga­nej granicy, za którą runęłaby w przepaść, ale zatrzymała się na niej na moment trwający jakby jeszcze jedną wieczność, a potem opadła z powrotem w przód.

Teraz nie była już niczym innym, jak tylko czymś, co usiłowało zrobić się bardzo, bardzo płaskie i posuwać się dalej. Wreszcie okno. Wiatr mocno je zatrzasnął.

Na ramie okiennej, gładkiej i gołej, nie było nic, za co można by pociągnąć, najmniejszego nawet gwoź­dzia. Filifionka spróbowała podważyć ją szpilką do włosów, ale szpilka się zgięła. Widziała w środku miskę z mydlinami i ścierkę, niewzruszony obraz spokojnej codzienności, nieosiągalny świat.

Ścierka! Okno przycięło ją na parapecie... Serce Filifionki zaczęło łomotać - zobaczyła wystający, malutki jej rożek, wzięła go w palce, och, jak ostrożnie, i pociągnęła lekko... „Ach, żeby tylko wytrzymała, żeby to była ta nowa, śliczna ścierka, a nie ta stara... Nigdy już nie będę żałowała nowych ścierek, nigdy nie będę na niczym oszczędzała, będę rozrzutna, przestanę sprzątać, za dużo sprzątam, jestem pedantyczna... Będę kimś zupełnie innym niż Filifionką...” Tak myślała, błagalnie, lecz i bez­nadziejnie, bo Filifionka, oczywiście, nigdy nie może być nikim innym, jak tylko Filifionką.

Ścierka wytrzymała. Okno otworzyło się powoli, wiatr uderzył nim o ścianę, a Filifionka rzuciła się na łeb, na szyję w zacisze pokoju, spadła na podłogę i poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła i że robi się jej okropnie niedobrze.

Nad nią huśtała się poruszana wiatrem, wisząca u sufitu lampa, wszystkie frędzelki kiwały się w rów­nych od siebie odstępach, każdy z małym pacior­kiem na czubku. Przyglądała się im uważnie, zdzi­wiona tymi małymi frędzelkami, których nigdy przedtem nie widziała. Nigdy też dotąd nie zauważy­ła, że jedwabny abażur jest czerwony, bardzo piękna czerwień przypominająca zachód słońca. Nawet hak w suficie miał nowy i niezwykły kształt.

Poczuła się trochę lepiej. Zaczęła się zastanawiać, jakie to jest dziwne, że wszystko, co wisi na haku, rzeczywiście wisi w dół, a nie w jakąś inną stronę, i na czym to może polegać. Cały pokój zmienił się, wszystko wyglądało inaczej. Filifionka podeszła do lustra i przypatrzyła się sobie. Pyszczek z jednej strony cały podrapany, włosy proste jak druty i mokre. Oczy nie te same. „I pomyśleć, że się ma oczy do patrzenia - zastanawiała się - i jak to się dzieje, że się widzi?...”

Zaczęło jej być zimno, i od deszczu, i od tego, że przeleciała przez całe swoje życie w ciągu jednej sekundy, postanowiła więc zaparzyć kawę. Gdy otworzyła kredens w kuchni, zobaczyła po raz pierwszy, że ma za dużo porcelany. Takie straszne ilości filiżanek do kawy! Znacznie za dużo półmis­ków, naczyń do zapiekanek, sterty talerzy, setki rzeczy, którymi się je i na których się je, i tylko jedna jedyna Filifionka. Kto to wszystko dostanie, jak ona umrze?

- Wcale nie umrę - szepnęła i zatrzasnęła kre­dens. Wbiegła do holu, na chwiejnych nogach pokręciła się koło mebli w sypialnym, wpadła do salonu i odsłoniła firanki, skoczyła jeszcze na pod­dasze, jednak wszędzie było równie cicho. Poot­wierała wszystkie drzwi, otworzyła też szafę na ubranie, w której leżała jej podróżna torba - i teraz nareszcie wiedziała, co zrobi. Uda się w odwiedziny. Chce zobaczyć znajomych. Znajomych, którzy roz­mawiają i są mili, którzy wchodzą i wychodzą, i tak zapełniają cały dzień, że nie zostaje czasu na straszne myśli.

Ale nie chce widzieć Paszczaka. Ani Mimbli, zwłaszcza jej! Tylko rodzinę Muminków. Czas już, żeby pójść z wizytą do Mamy Muminka. Na te rzeczy trzeba się decydować, póki się jest w od­powiednim nastroju, i najlepiej szybko, zanim na­strój minie.

Filifionka wyciągnęła torbę i włożyła do niej srebrny wazon - da go Mamie Muminka. Wylała mydliny na dach i zamknęła okno. Wysuszyła włosy, zakręciła je na papiloty, a potem wypiła popołu­dniową herbatę. Dom uspokoił się i znowu był taki sam jak zawsze. Umywszy filiżankę po herbacie, wyjęła z torby srebrny wazon i na jego miejsce włożyła porcelanowy. Zapaliła lampę u sufitu, bo przy deszczu szybko się ściemniało.

„Co mi się stało - pomyślała. - Przecież ten abażur wcale nie jest czerwony, tylko lekko brązo­wy. Ale tak czy inaczej, ja wyruszam”.


4

Była późna jesień. Włóczykij szedł dalej na połu­dnie, lecz co jakiś czas rozstawiał namiot i pozwalał dniom mijać, jak chcą, chodził sobie i przyglądał się różnym rzeczom, nic nie myśląc i nic nie pamiętając, i dużo spał. Zachowywał ostrożność, ale niczym się właściwie nie interesował i nie obchodziło go, dokąd idzie - chciał tylko iść dalej.

Las uginał się od deszczu, drzewa tkwiły w zupeł­nym bezruchu. Wszystko było już zwiędłe i obumar­łe, lecz w dole, przy ziemi, wyrastał z wielką energią prosto z butwiejącej gleby późnojesienny, tajem­niczy ogród, dziwne podszycie z błyszczących, napęczniałych roślin nie mających w ogóle nic wspólnego z latem. Nagie krzaki czarnej jagody były żółto­zielone, a owoce żurawiny ciemne jak krew. Zaczęły też rosnąć ukryte przedtem porosty i mchy, rozpełzały się szeroko, podobne do wielkiego, miękkiego dywanu, który chce zawładnąć lasem. Wszystko miało nowe, mocne kolory i wszędzie na ziemi leżały świecące, czerwone jagody jarzębiny. Ale paprocie były czarne.

Włóczykij poczuł, że ma ochotę układać piosenki. Poczekał, żeby ochota stała się całkiem oczywista, i któregoś wieczoru wyciągnął harmonijkę, leżącą dotąd na samym dnie plecaka. W sierpniu, gdzieś w Dolinie Muminków, wpadło mu w ucho pięć taktów, które niewątpliwie mogły się stać wspania­łym początkiem melodii. Zjawiły się w sposób całkiem zwyczajny, jak to bywa z dźwiękami, gdy się je zostawi w spokoju. Teraz nadszedł czas, żeby je wydobyć i żeby powstała z nich piosenka o deszczu.

Włóczykij nasłuchiwał i czekał. Ale pięć taktów nie przychodziło. Czekał dalej, wcale się nie niepo­kojąc, bo wiedział, jak to jest z melodiami. Słyszał tylko słaby szum deszczu i ściekającej wody. Pomału zrobiło się całkiem ciemno. Wyjął fajkę i zaraz schował ją z powrotem. Zrozumiał, że te pięć taktów zostało w Dolinie Muminków i że ich nie znajdzie, dopóki tam nie wróci.

Są miliony melodii, które łatwo znaleźć i zawsze będą inne, nowe. Ale Włóczykij nie zwracał na nie uwagi, niech sobie odlatują, gdzie chcą, to były letnie piosenki, dla kogokolwiek. Wczołgał się do namiotu i zakopał w śpiworze, naciągając go na głowę. Delikatny szum deszczu i spływającej wody nie zmieniał się, dźwięczała w nim wciąż ta sama, łagodna nuta samotności i doskonałości. Lecz co go obchodził deszcz, skoro nie mógł ułożyć o nim piosenki?


5

Paszczak obudził się powoli i gdy tylko stwierdził, że jest sobą, zapragnął być kimś innym, kimś, kogo nie znał. Czuł się jeszcze bardziej zmęczony niż wtedy, kiedy kładł się spać, a tu tymczasem nastał już nowy dzień, który będzie trwał do wieczora, a potem przyjdzie następny i jeszcze następny i ten znów będzie taki sam, jak wszystkie dni w życiu Paszczaka.

Schował się więc pod kołdrę i zagrzebał nos w poduszkę, potem przesunął się brzuchem na brzeg łóżka, gdzie było chłodne prześcieradło, a potem rozłożył się na całym łóżku, wyciągając ręce i nogi, i wciąż czekał na przyjemny sen, który nie przy­chodził. Wreszcie zwinął się w kłębek i zrobił się malutki, ale i to nie pomogło. Starał się być Pasz­czakiem, którego wszyscy lubią, i starał się być Paszczakiem, którego nikt nie lubi. Lecz co z tego, kiedy i tak ciągle był tylko Paszczakiem, który wszystko robi, jak może najlepiej, ale nic mu na­prawdę dobrze nie wychodzi. W końcu wstał i wcią­gnął spodnie.

Nie lubił ani ubierać się, ani rozbierać, bo wtedy miał wrażenie, że dni mijają i nic godnego uwagi się nie dzieje. A przecież wciąż coś organizował i urzą­dzał, ciągle czymś dyrygował, od rana do wieczora! Wszędzie dookoła wszyscy wiedli niedbałe, bez­celowe życie, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie było coś do ustawienia we właściwy sposób, i Paszczak wychodził z siebie, żeby uprzytomnić innym, jak powinni żyć.

„Zupełnie jakby nie chcieli, żeby im było dobrze - martwił się myjąc zęby. Spojrzał na fotografię, na której był on sam i jego żaglówka w dniu wodo­wania. Piękne to było zdjęcie, lecz gdy patrzył na nie, zrobiło mu się jeszcze smutniej. - Powinienem nauczyć się żeglować - uznał. - Tylko że nigdy nie mam czasu...”

Nagle przyszło mu na myśl, że wszystko, co robi, nie jest niczym innym, jak tylko przenoszeniem rzeczy z jednego miejsca na drugie albo mówieniem, gdzie one powinny stać, i przez krótką chwilę olśnienia zastanawiał się, co by się stało, gdyby dał temu spokój.

- Prawdopodobnie nic. Ktoś inny zająłby się tym wszystkim - rzekł sam do siebie, odkładając szczote­czkę do zębów do szklanki. Lecz to, co powiedział, zdziwiło go i trochę nawet przeraziło, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, tak jak to się dzieje, kiedy zegar wybija północ w noc sylwestrową, i zaraz w następnej sekundzie pomyślał: „Ale w takim razie musiałbym zacząć żeglować...” I wtedy poczuł się już tak źle, że musiał usiąść na łóżku.

„Teraz nic już nie rozumiem - myślał biedny Paszczak. - Co mi przyszło do głowy, żeby coś takiego powiedzieć? Są pewne sprawy, o których nie należy myśleć i których nie należy zanadto zgłębiać”. Zaczął rozpaczliwie szukać w pamięci czegoś miłego, co mogłoby odpędzić poranną melancholię, szukał i szukał, i powoli zjawiło mu się odległe i przyjemne wspomnienie z któregoś lata. Przypo­mniał sobie Dolinę Muminków. Był tam strasznie dawno temu, ale jedną rzecz pamiętał bardzo do­kładnie. Pamiętał pokój gościnny z oknem na połu­dnie, przypominał sobie, jak miło było budzić się w nim rano. Okna były otwarte, łagodny letni wietrzyk poruszał białą firanką, haczyk w oknie stukał leciutko od powiewu... A pod sufitem bzyczała mucha. I nie trzeba było się spieszyć. Kawa czekała na werandzie, wszystko było proste i samo dobrze się układało.

Była tam też pewna rodzina, nie przypominał ich sobie tak dokładnie, dreptali to tu, to tam i za­jmowali się swoimi sprawami, czymś przyjemnym i bliżej nieokreślonym - taka sobie po prostu rodzina. Tatusia pamiętał trochę lepiej, i może jego łódź. No i pomost. Ale najlepiej pamiętał te poran­ne, radosne przebudzenia.

Paszczak wstał, poszedł po szczoteczkę do zębów i włożył ją do kieszeni. Przestało mu być niedobrze, poczuł się całkiem odnowiony.

Nikt go nie widział, kiedy odchodził. Bez walizki, bez parasola i bez pożegnania się z kimkolwiek z sąsiadów.

Paszczak nie był przyzwyczajony do chodzenia po okolicy. Parę razy zabłądził, to go jednak nie zaniepokoiło ani nie rozgniewało.

„Nigdy się dotąd nie zgubiłem - pomyślał z dumą. - I nigdy jeszcze nie przemokłem”. Wymachiwał rękami i czuł się jak ten, o którym mówi piosenka, że szedł sam w deszczu tysiąc mil od domu, wolny i swobodny. Taki był szczęśliwy! I niedługo dostanie gorącej kawy na werandzie.

Mniej więcej milę na wschód od doliny doszedł do rzeki. Spojrzał w zamyśleniu na ciemną, płynącą wodę i przyszło mu do głowy, że życie jest jak rzeka. Niektórzy żeglowali na niej powoli, inni szybko, jeszcze inni przewracali się razem z łodzią. „Powiem to Tatusiowi Muminka - pomyślał poważnie. - Wydaje mi się, że to całkiem nowa myśl. Ach, jak myśli łatwo dziś przychodzą i jakie wszystko jest proste! Wystarczyło przejść przez próg, z kapeluszem zawa­diacko na bakier, no nie? Może spuszczę łódź na wodę. I wypłynę na morze. Poczuję mocny opór steru w mojej łapie... Mocny opór steru w mojej łapie...” - powtórzył i był już tak szczęśliwy, że aż prawie odczuwał ból. Zacisnął pas na grubym brzuchu i ruszył dalej brzegiem rzeki.

Kiedy dotarł do doliny, siąpił drobniutki, szary deszcz. Wszedł prosto do ogrodu i stanął zdumiony. Coś tu było nie tak. Niby tak samo, a jednak inaczej. Jakiś uschnięty liść przyleciał skądś i wylądował mu na nosie.

- Ach, jaki jestem niemądry! - wykrzyknął Pasz­czak. - Przecież to już nie jest lato. To jesień!

A on zawsze wyobrażał sobie Dolinę Muminków w letniej szacie. Zbliżył się do domu, stanął przed schodami na werandę i spróbował jodłować. Ale mu nie wychodziło. Wobec tego zawołał:

- Ho! Ho! Zaparzcie no kawę, wy tam w środku! Żadnej odpowiedzi. Zawołał jeszcze raz i poczekał chwilę.

„Teraz sobie z nich trochę zażartuję” - pomyślał. Nastawił kołnierz, nasunął kapelusz na nos, wziął grabie, które leżały koło beczki z wodą, i podniósł je groźnie nad głową. A potem wrzasnął:

- Otwierać, w imię prawa!

Stał w miejscu i czekał, trzęsąc się ze śmiechu. Dom milczał. Tymczasem deszcz, coraz gęściejszy, wciąż padał i padał na czekającego Paszczaka i w całej dolinie nie było słychać nic innego, tylko szum padającego deszczu.


6

Homek Toft nigdy nie był w Dolinie Muminków, ale nie zabłądził. To była bardzo daleka droga, a Homek miał krótkie nogi. Wszędzie natrafiał na głębokie kałuże i mokradła, i na ogromne drzewa, które powaliła starość albo może burza. Ich wy­rwane korzenie trzymały w górze wielkie kawały ziemi, a spod nich wyzierały czarne, błyszczące bajorka. Homek okrążał je, obchodził dookoła każde mokradło i każdą kałużę i ani razu nie pomylił drogi. Czuł się bardzo szczęśliwy, bo wiedział do­kładnie, czego chce. Las ładnie pachniał, jeszcze ładniej niż łódź Paszczaka.

Sam Paszczak pachniał starym papierem i niepo­kojem. Homek stwierdził to kiedyś, kiedy Paszczak stał koło swojej łodzi i wzdychał, a potem pociągnął parę razy za brezent, zanim odszedł.

Przestało na razie padać, ale las tonął we mgle i był bardzo piękny. Gęstniał tam, gdzie pagórki zniżały się do Doliny Muminków, a kałuże zmienia­ły się stopniowo w rzeczułki. Było ich teraz coraz więcej. Homek szedł między setkami strumyków i wodospadów, które podążały wszystkie w tę samą stronę co on.

Dolina była już bardzo blisko, za chwilę dojdzie na miejsce. Poznawał brzozy, miały pnie bielsze niż w innych dolinach. Wszystko, co jasne, było jaśniej­sze, i wszystko, co ciemne - ciemniejsze. Homek Toft stąpał tak cicho, jak tylko mógł, i bardzo powoli. I słuchał. Ktoś rąbał drzewo w dolinie. To Tatuś Muminka. Przygotowuje opał na zimę. Ho­mek zaczął iść jeszcze ciszej, łapki ledwo dotykały mchu. Teraz rzeka jakby się do niego przybliżała, zobaczył most i drogę. Tatuś przestał rąbać, słychać było już tylko szum rzeki, w której zbierały się wszystkie rzeczułki i strumyki, by razem płynąć do morza.

„To tutaj” - pomyślał Homek Toft. Przeszedł przez most i wszedł do ogrodu - był taki sam jak w jego opowiadaniach, nie mógł być inny. Drzewa, ogołocone z liści, stały w listopadowej mgle, teraz jednak, na jedno mgnienie oka, okryły się zielono­ścią, plamy słońca zatańczyły w trawie i Homek poczuł miły, kojący zapach bzu. Przebiegł ścieżkę do drewutni, ale stamtąd doszedł go inny zapach, zapach starego papieru i niepokoju. Na progu siedział Paszczak z siekierą na kolanach, jej ostrze było wyszczerbione w paru miejscach, tam gdzie uderzył w gwóźdź. Homek Toft stanął.

„To Paszczak - pomyślał. - A więc tak on wygląda”.

Paszczak podniósł na niego wzrok.

- Halo! - powiedział. - Myślałem, że to Tatuś Muminka. Nie wiesz, gdzie się wszyscy podziali, co?

- Nie - odparł Homek.

- W tym ich drzewie pełno gwoździ - rzekł Paszczak podnosząc siekierę. - Stare deski i kawałki drewna pełne gwoździ!

Przyjemnie było z kimś porozmawiać.

- Przyszedłem tutaj tak dla zabawy - mówił dalej Paszczak. - Tak jak się wpada do starych znajo­mych!

Zaśmiał się i odstawił siekierę do drewutni.

- Słuchaj no, Homku - powiedział. - Poznoś to wszystko do kuchni, żeby wyschło, i ułóż w stos, a ja przez ten czas zaparzę kawę. Kuchnia jest z tyłu, na prawo.

- Wiem - odparł Toft.

Paszczak ruszył w stronę domu, a Homek Toft zaczął zbierać porąbane polana. Spostrzegł, że Pasz­czak nie ma wprawy w rąbaniu, lecz widocznie bawi go to. Drewno ładnie pachniało.

 

Paszczak wniósł tacę z kawą do salonu i postawił ją na owalnym, mahoniowym stole.

- Ranną kawę pije się tu zwykle na werandzie - powiedział. - Ale kawa dla gości podawana jest w salonie, zwłaszcza jeśli ktoś nigdy tu jeszcze nie był.

Fotele były obite ciemnoczerwonym pluszem, każdy z koronkową serwetką na oparciu. Toft rozglądał się nieśmiało po pięknym, dostojnym pokoju. Nie miał odwagi usiąść, meble wydawały mu się zbyt wspaniałe. Piec, zdobiony deseniem w szyszki sosnowe, sięgał do sufitu, drzwiczki w nim były mosiężne, błyszczące, sznur od szybra haf­towany perełkami. Komoda też błyszczała; każda szuflada miała pozłacany uchwyt.

- No i co, nie usiądziesz? - odezwał się Paszczak.

Homek usiadł na samym brzegu fotela, wpat­rzony w portret nad komodą. Portret przedstawiał kogoś, kto był cały pokryty szarą sierścią, miał ogon, złe, wąsko osadzone oczy i wyjątkowo duży nos.

- To ich przodek - wyjaśnił Paszczak. - Z cza­sów, kiedy mieszkali za piecami kaflowymi.

Homek błądził wzrokiem dalej, spojrzał na scho­dy znikające w pustej ciemności poddasza. Dreszcz przebiegł mu po plecach.

- Nie byłoby cieplej w kuchni? - zapytał.

- Chyba masz rację - odparł Paszczak. - Może i przyjemniej w kuchni.

Wziął tacę i wyszli z opustoszałego salonu.

 

Przez cały dzień nie rozmawiali o rodzinie, która wyjechała. Paszczak chodził po ogrodzie, grabił liście i mówił o wszystkim, co mu przyszło do głowy. Homek szedł za nim, zbierał liście do koszyka i prawie się nie odzywał.

W pewnej chwili Paszczak przystanął patrząc na niebieską, szklaną kulę Tatusia Muminka.

- Ozdoba ogrodowa - powiedział. - Za mojego dzieciństwa bywały przeważnie posrebrzane.

I dalej grabił.

Homek Toft nie spojrzał na szklaną kulę. Nie chciał na nią patrzeć, dopóki nie będzie sam. Szklana kula była centralnym punktem doliny, zawsze odzwierciedlała tych, co tu mieszkali. Jeśli cokolwiek zostało z rodziny Muminków, powinno to być widoczne w ciemnoniebieskiej, szklanej kuli.

 

O zmierzchu Paszczak wszedł do salonu i nakręcił ścienny zegar Tatusia. Zegar zaczął najpierw bić jak szalony, szybko i nierówno, ale potem szedł już normalnie. Znowu słychać było równe, spokojne tykanie i salon jakby ożył. Paszczak podszedł do barometru - był to duży barometr z ciemnego mahoniu, z mnóstwem ozdób - puknął w niego i zobaczył, że wskazuje zmienną pogodę. Potem wszedł do kuchni mówiąc:

- Wszystko zaczyna się układać! Możemy dorzu­cić do pieca i napić się jeszcze kawy, co?

Zapalił lampę w kuchni, wyszukał w szafie jakieś sucharki o smaku cynamonowym.

- To prawdziwe sucharki okrętowe - wyjaśnił. - Przypominają mi o mojej łodzi. Jedz, Homku. Jesteś za chudy.

- Dziękuję - odparł Homek.

Paszczak był trochę podniecony, oparł się na stole kuchennym i powiedział:

- Moja żaglówka jest zbudowana systemem zakładkowym. Czy można z czymkolwiek porów­nać spuszczanie łodzi na wodę, kiedy nadejdzie wiosna?

Homek moczył suchara w kawie i nie odzywał się.

- Czeka się i czeka - ciągnął dalej Paszczak - aż wreszcie można rozwinąć żagiel i wyruszyć.

Homek spojrzał na niego spod grzywki. W końcu powiedział:

- Tak.

Paszczak poczuł się nagle osamotniony, za cicho było w tym domu.

- Nie zawsze ma się czas robić to, co by się chciało - rzekł. - Znałeś ich?

- Tak, Mamę - odparł Homek Toft. - Tamtych pamiętam jak przez mgłę.

- Ja tak samo - wykrzyknął Paszczak, ucieszony tym, że Toft nareszcie coś więcej powiedział. - Nigdy im się tak dobrze nie przypatrywałem, rozumiesz. Po prostu byli... - Szukał słów, a potem mówił dalej, jakby na próbę: - Oni byli czymś, co zawsze jest, jeżeli rozumiesz, co chcę powiedzieć... Czymś takim jak drzewa - albo jak rzeczy...

Homek znowu zamknął się w sobie. Po chwili Paszczak wstał i powiedział:

- Trzeba by się chyba położyć. Jutro też czeka nas dzień...

Zawahał się. Bowiem piękny obraz lata i pokoju gościnnego z oknem na południe zniknął, widział teraz tylko schody prowadzące na ciemne poddasze z pustymi pokojami. Postanowił spać w kuchni.

- Ja trochę wyjdę - wymamrotał Toft.

Zamknął za sobą drzwi i stanął na schodach przed kuchnią. Na dworze była czarna noc. Homek po­czekał, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności, a potem ruszył wolno przez ogród. Coś niebieskiego i świecącego wyłoniło się z mroku - natrafił na szklaną kulę. Spojrzał na nią, była głęboka jak morze, przelewały się w niej potężne, wzburzone fale. Homek Toft patrzył coraz głębiej i głębiej i czekał cierpliwie. W końcu gdzieś bardzo daleko, w samym wnętrzu niebieskiej kuli, zapaliło się nikłe światełko. Świeciło i gasło, i znowu świeciło, i gasło w równych odstępach, niczym latarnia morska.

„Jak oni są daleko” - pomyślał Toft. Nie od­chodził mimo pełznącego po nogach chłodu, wpat­rzony w światło, które pojawiało się i znikało, tak słabe, że ledwo widoczne. Poczuł się oszukany.

Paszczak stał w kuchni z lampą w łapie i myślał o tym, jakie to jest przygnębiające, jakie niewesołe, kiedy trzeba wyszukać materac, znaleźć miejsce, gdzie by go położyć, a potem rozebrać się i przyznać, że jeszcze raz z dnia zrobiła się noc. „Jak to się dzieje, że tak jest? - zastanawiał się w osłupieniu. - Taki się czułem szczęśliwy przez cały dzień. Dlaczego wszyst­ko wydawało się takie proste?”

Podczas gdy tak rozmyślał, drzwi od werandy otworzyły się i ktoś wszedł do salonu przewracając krzesło.

- Co tam robisz? - spytał Paszczak.

Nikt nie odpowiedział. Paszczak podniósł lampę i zawołał:

- Kto tam?!

Wtedy bardzo stary głos odparł tajemniczo:

- Tego nie mam zamiaru ci powiedzieć!


7

Był strasznie stary i łatwo zapominał. Obudził się któregoś ciemnego, jesiennego ranka i nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa. Trochę to jest smutne, kiedy nie pamięta się cudzych imion, nato­miast zapomnieć swoje należy wręcz do przyjem­ności.

Nie zadał sobie trudu, żeby wstać z łóżka, i przez cały dzień pozwalał nowym myślom i obrazom przychodzić i odchodzić, jak chcą, od czasu do czasu spał trochę i potem znowu się budził, wciąż nie wiedząc, kim jest. To był spokojny i bardzo ciekawy dzień.

Pod wieczór, po to żeby móc wstać, spróbował znaleźć sobie jakieś imię. Dziad Klekot? Wujek Grat? Wuj Truj? Dziadzio Trotel? Gruchot?

Przedstawiano mu tyle różnych osób, ale ich imiona natychmiast gdzieś się ulatniały. Przychodzi­li w niedziele. Wykrzykiwali uprzejmie pytania, bo ani rusz nie mogli się nauczyć, że nie jest głuchy. Starali się mówić jak najprościej, żeby zrozumiał, o co chodzi. Mówili dobranoc, wracali do siebie i tam grali, tańczyli i śpiewali aż do następnego rana. Tacy byli jego krewni.

- Jestem Wuj Truj - szepnął uroczyście. - A teraz wstanę i zapomnę o wszystkich krewnych na całym świecie.

Sporą część nocy przesiedział przy oknie patrząc w ciemność i wyczekując. Ktoś przeszedł koło jego domu i zniknął w lesie. Po drugiej stronie zatoki czyjeś oświetlone okno odbijało się w wodzie. Może odbywała się tam zabawa, a może nie. Noc mijała powoli, a Wuj Truj czekał, żeby się dowiedzieć, co chce zrobić.

I nadeszła ta chwila. Wczesnym świtem, kiedy było jeszcze ciemno, uznał, że już wie. Chce wybrać się do pewnej doliny, gdzie był raz, bardzo dawno temu. Być może, że o tej dolinie tylko kiedyś słyszał albo może o niej czytał, ale to przecież nie miało znaczenia. Najważniejszą rzeczą był potok, który płynął tą doliną. A może to była rzeka? W każdym razie nie strumień. Wuj Truj postanowił, że to był potok, znacznie wołał potoki od strumieni. Czysty, wartki potok, a on sam siedzi na moście, macha nogami i patrzy, jak się ścigają małe rybki. Nikt go nie pyta, czy nie powinien pójść się położyć. Nikt się nie dowiaduje, jak jego zdrowie, i nie zaczyna natychmiast mówić o czymś innym, nie dając mu czasu na zastanowienie się, jak to właściwie jest z jego samopoczuciem. To było miejsce, gdzie grało się i śpiewało całą noc i skąd on, Wuj Truj, wracał do domu ostatni.

Nie wyruszył od razu. Wiedział z doświadczenia, jak ważne jest umieć odkładać to, za czym się tęskni, i zdawał sobie sprawę, że wyprawa w nieznane musi być przygotowana z rozmysłem.

Przez kilka dni chodził po wzgórzach okalających głęboką, cienistą zatokę i coraz bardziej zapominał o wszystkim, o czym chciał zapomnieć; dolina wydawała mu się coraz to bliższa.

Kiedy tak chodził, ostatnie czerwone i żółte liście spadały z drzew gromadząc się koło jego stóp (miał wciąż jeszcze bardzo mocne nogi). Co jakiś czas przystawał, podnosił laską jakiś ładny liść i mówił sam do siebie:

- To klon, tego nie zapomnę. - Wiedział dosko­nale, co chce pamiętać.

Podczas tych kilku dni udało mu się zapomnieć o bardzo wielu sprawach. Co rano budził się w tym samym tajemniczym nastroju oczekiwania i zaraz brał się do zapominania, tak żeby dolina mogła się przybliżyć. Nikt mu nie przeszkadzał, nikt mu nie mówił, kim jest.

W końcu wyszukał pod łóżkiem koszyk i zapako­wał do niego wszystkie swoje lekarstwa, jak również buteleczkę koniaku na żołądek. Zrobił sześć kana­pek i wziął parasol. Przygotowywał się do ucieczki, do ucieczki z domu.

Z biegiem łat nagromadziło mu się na podłodze mnóstwo rzeczy. Tyle tego zawsze jest, czego nie warto podnosić, i tyle powodów, żeby nie podnosić. Leżały te różne rupiecie porozrzucane jak wyspy, cały archipelag niepotrzebnych, pogubionych przedmiotów. Wuj Truj przyzwyczaił się przecho­dzić koło nich i przestępować przez nie, przysparzały pewnej emocji jego codziennym wędrówkom po pokoju, a jednocześnie utwierdzały go w przekona­niu, że wszystko jest powtarzalne i trwałe. Ale teraz uznał, że nie są mu już więcej potrzebne. Wziął miotłę i rozpętał w pokoju huragan. Co tylko było: resztki jedzenia, zgubione kapcie, kłębki kurzu, pigułki, które się kiedyś potoczyły po ziemi, łyżki, widelce, guziki i nie otwarte listy - wszystko to zmiótł w duży stos. Z tego stosu wyciągnął osiem par okularów i włożył je do koszyka.

„Będę patrzył na całkiem nowe rzeczy” - pomyś­lał.

Dolina była teraz zupełnie blisko, tuż za za­krętem, ale on czuł, że to jeszcze nie jest niedziela.

Wuj Truj opuścił swój dom w piątek czy w sobotę. Nie mógł się oczywiście powstrzymać, żeby nie zostawić listu pożegnalnego. Odchodzę i miewam się znakomicie - napisał. - Słyszałem wszystko, co mówiliście przez sto lat, bo wcale nie jestem głuchy. Wiem też, że cały czas urządzaliście ukradkiem zabawy. Bez podpisu.

Po napisaniu listu włożył szlafrok i kamasze, wziął koszyk, otworzył drzwi i zatrzasnął je za sobą, zostawiając zamkniętych sto starych lat. Pokrzepio­ny powziętym ochoczo postanowieniem oraz swoim nowym imieniem, ruszył prosto na północ, w stronę szczęśliwej doliny. Nad zatoką nikt nie wiedział, że odszedł. Czerwonożółte liście tańczyły mu nad gło­wą, a z dalekich wzgórz nadciągała kolejna jesienna ulewa, by zmyć resztki tego, czego nie chciał pamię­tać.


8

Wizyta Filifionki w Dolinie Muminków została nieco odłożona, bo Filifionka nie mogła się zdecydo­wać, czy zabezpieczyć rzeczy przed molami, czy nie. Posypywanie wszystkiego naftaliną jest wielkim przedsięwzięciem, trzeba wietrzyć, szczotkować i tak dalej, i tak dalej, nie mówiąc już o szafach, które musi się szorować sodą i mydłem. Otóż Filifionka, gdy tylko dotknęła miotły lub ścierki, dostawała zawrotu głowy i od razu mdlące uczucie strachu wzbierało jej w żołądku i grzęzło w gardle. Po prostu nie mogła sprzątać, nic z tego nie wychodziło. Tak było od czasu tej historii z myciem okna.

„Tak nie może być - myślała biedna Filifionka. - Mole zjedzą wszystko, co posiadam!”

Nie wiedziała przecież, jak długo potrwa jej wizyta. Gdyby nie czuła się zbyt dobrze, wszystko mogłoby się ograniczyć do kilku zaledwie dni. Ale gdyby było przyjemnie, to dlaczego nie miałaby zostać cały miesiąc. A gdyby się z tego rzeczywiście zrobił miesiąc, to po powrocie mogłaby zastać we wszystkich ubraniach pełno moli i różnych roba­ków. Ze zgrozą wyobrażała sobie, jak ich małe szczęki wgryzają się w jej suknie, w dywany - jaka by je je ogarnęła nikczemna radość, gdyby znalazły jej długi kołnierz z lisa!

W końcu Filifionka, nie mogąc się zdecydować, popadła w stan takiego zmęczenia i przygnębienia, że schwyciła torbę podróżną, zawinęła lisa wkoło szyi, zamknęła dom i wyruszyła.

Dolina Muminków leżała niedaleko jej doliny, lecz gdy tam dochodziła, torba ciążyła jej jak ka­mień i uwierały trzewiki. Weszła na werandę, za­stukała, poczekała chwilę i otworzyła drzwi do salonu.

Od razu spostrzegła, że nikt w nim dawno nie sprzątał. Zdjęła nicianą rękawiczkę i przeciągnęła palcem po gzymsie kaflowego pieca: w szarym kurzu pozostał biały ślad.

- To niemożliwe - szepnęła, czując dreszcz pod­niecenia. - Żeby przestać sprzątać, i to z własnej, nieprzymuszonej woli!...

Postawiła torbę na ziemi i podeszła do okna. Okno okazało się też brudne, deszcz zostawił na szybach długie, smutne pasma. Zasłony były zdjęte. Dopiero widząc to zrozumiała, że rodziny Muminków nie ma w domu. Zobaczyła też kryształowy żyrandol owinięty tiulem. Nagle otoczył ją zewsząd chłodny zapach opuszczonego domu i poczuła się bezgranicznie zawiedziona. Otworzyła torbę, wyjęła porcelanowy wazon - prezent dla Mamy Muminka - i postawiła go na stole. Stał jak niema wymówka. Wszędzie było strasznie cicho.

Filifionka pobiegła na pierwsze piętro. Tam było jeszcze zimniej, taki nieruchomy chłód w domu zamkniętym na zimę. Otworzyła po kolei wszystkie drzwi, we wszystkich pokojach było pusto, panował w nich półmrok, bo rolety były spuszczone! Coraz bardziej zaniepokojona pootwierała bieliźniarki, spróbowała też zajrzeć do szafy na ubrania, ale sza­fa była zamknięta... I wtedy, całkiem tracąc opa­nowanie, zaczęła walić w nią łapkami, a potem popędziła do schowka na poddaszu i pchnęła drzwi na oścież.

A tam siedział mały Homek z wielką książką na kolanach. Spojrzał na nią bardzo wystraszony.

- Gdzie oni są? Gdzie? - zawołała Filifionka.

Homek upuścił książkę i cofnął się ku ścianie, ale gdy poczuł zapach nieznajomej, podnieconej Filifionki, przestał się bać. Pachniała strachem, więc nie była niebezpieczna. Powiedział:

- Nie wiem.

- Ale ja przyszłam ich odwiedzić! - wybuchnęła Filifionka. - Mam z sobą prezent. Bardzo piękny wazon. Nie mogli tak po prostu odejść, bez jednego słowa!

Homek potrząsnął tylko głową, dalej się w nią wpatrując. Filifionka zamknęła drzwi i poszła.

Homek Toft wrócił do zwoju sieci rybackiej leżącej na podłodze, zrobił sobie nowy wygodny dołek i zabrał się z powrotem do czytania. Była to bardzo duża, gruba książka, bez początku i bez końca, strony były pożółkłe i trochę nadgryzione na rogach przez szczury. Homek nie miał wprawy w czytaniu, dużo czasu tracił na sylabizowanie każdego słowa. Wciąż miał nadzieję, że dowie się z tej książki, dlaczego cała rodzina gdzieś sobie poszła i dokąd. Lecz książka mówiła o całkiem innych rzeczach, o dziwnych zwierzętach i ciem­nych krajobrazach, nie rozpoznawał w niej żadnej nazwy. Homek nigdy dotąd nie słyszał, że głęboko na dnie morza żyją Radiolarie i ostatnie już Nummulity. Jeden z tych Nummulitów różnił się od swoich krewnych, miał w sobie coś z Noktiluki i stopniowo stawał się podobny tylko do siebie. Był wyraźnie bardzo malutki i malał jeszcze bardziej, kiedy się bał.

Nie możemy się dość nadziwić - czytał Toft - tej rzadkiej odmianie grupy Protozoa. Przyczyny tego osobliwego rozwoju wymykają się, rzecz jasna, wszelkim uzasadnionym osądom, mamy jednak podstawę przypuszczać, że rozstrzygającym warunkiem jej ist­nienia były wyładowania elektryczne. Wyjątkowo częste występowanie burz elektrycznych w tym okre­sie jest faktem bezspornym; wspomniane już polodowcowe łańcuchy górskie podlegały nieustannie ich gwałtownemu działaniu, a sąsiadujące z nimi morze naładowywało się elektrycznością.

Homek Toft wypuścił książkę z łapek. Nie bardzo rozumiał, o czym w niej mowa, zdania były takie długie. Ale te wszystkie dziwne słowa wydawały mu się bardzo piękne, a poza tym nigdy dotąd nie miał własnej książki. Schował ją pod sieć i leżał bez ruchu, pogrążony w rozmyślaniach. Pod rozbitym świet­likiem w suficie spał, wisząc głową na dół, mały nietoperz.

Z ogrodu dobiegł ostry głos Filifionki. Znalazła Paszczaka.

Homek Toft był coraz bardziej śpiący. Próbował opowiadać sobie o szczęśliwej rodzinie, ale mu się nie udawało. Zamiast tego opowiedział sobie o sa­motnym stworzonku, o małym Nummulicie, który miał w sobie coś z Noktiluki i lubił elektryczność.


9

Mimbla szła przez las i myślała: „Przyjemnie jest być Mimblą, czuję się znakomicie, od góry do dołu”.

Lubiła swoje długie nogi i czerwone boty. Na czubku jej głowy sterczała dumna, mimblowa fryzu­ra: mocno ściągnięty, lśniący koczek, podobny do małej, czerwonawożółtej cebulki. Mimbla przemie­rzała moczary, wspinała się na pagórki, schodziła do głębokich jarów, którym deszcz nadał wygląd pod­wodnych krajobrazów, szła szybko, a co jakiś czas biegła nawet kawałek, żeby poczuć, jaka jest lekka i szczupła.

Wiodła ją chęć odwiedzenia małej siostrzyczki Mi, zaadoptowanej dość dawno temu przez rodzinę Muminków. Wyobrażała sobie, że Mi jest równie rzeczowa i równie nieznośna jak dawniej i że wciąż jeszcze może się zmieścić w koszyczku z przyborami do szycia.

Gdy doszła do doliny, Wuj Truj siedział na moście łowiąc ryby za pomocą dziwnego urządzenia z siatki domowej roboty. Miał na sobie szlafrok, kamasze i kapelusz, a nad tym wszystkim trzymał otwarty parasol. Mimbla nigdy go nie widziała z bliska, przypatrywała mu się teraz badawczo i z zaintereso­waniem. Był zadziwiająco mały.

- Wiem dobrze, kim jesteś - odezwał się. - A ja jestem Wujem Trujem i nikim innym! I wiem, że robicie ukradkiem przyjęcia, bo w waszych oknach świeci się całą noc!

- Jeśli w to wierzysz, to uwierzyłbyś we wszystko - odparła Mimbla niefrasobliwie. - Widziałeś małą Mi?

Wuj Truj wyciągnął z wody swoją niby to podrywkę. Nic w niej nie było.

- Gdzie jest mała Mi? - spytała Mimbla.

- Nie krzycz! - wrzasnął Wuj Truj. - Moje uszy są w doskonałym stanie, a ryby mogą się wystraszyć i odpłynąć.

- Dawno to już zrobiły - odcięła się Mimbla i pobiegła dalej.

Wuj Truj kichnął chowając się głębiej pod para­sol. W jego potoku zawsze pełno było ryb. Spojrzał w dół, na brązową wodę, której połyskliwy, na­brzmiały nurt wpadał pod most unosząc tysiące różnych na wpół zatopionych rzeczy - mknęły wszystkie, mijały go i znikały, wciąż mijały go i znikały...

Wuja Truja zabolały oczy. Zamknął je, żeby móc zobaczyć swój własny potok, ten czysty potok z piaszczystym dnem, w którym roiło się od zwin­nych, lśniących rybek...

„Coś tu nie gra - pomyślał niespokojnie. - Most jest w porządku, ten, co powinien być. Tylko ja jestem całkiem inny...”

Jego myśli rozpierzchły się i zasnął.

 

Filifionka siedziała na werandzie z nogami owi­niętymi kocem i wyglądała tak, jakby była właścicielką całej doliny, ale jakby nie sprawiało jej to żadnej przyjemności.

- Hej! - przywitała ją Mimbla. Spostrzegła od razu, że dom jest pusty.

- Dzień dobry - odparła Filifionka z oziębłą grzecznością, którą stosowała wobec wszystkich Mimbli. - Nie ma nikogo. Poszli sobie, bez jednego słowa. Dobrze chociaż, że drzwi nie były zamknięte.

- Oni nigdy nie zamykają - powiedziała Mimbla.

- Owszem - szepnęła Filifionka pochylając się do przodu poufnym gestem. - Zamknęli. Szafa na ubranie na górze jest zamknięta. W niej, oczywiście, trzymają kosztowności, to, czego boją się zgubić.

Mimbla przypatrywała się Filifionce, jej niespo­kojnym oczom, sztywnym lokom, z których każdy przypięty był spinką, kołnierzowi z lisa. Lis gryzł sam siebie w ogon. Filifionka nic się nie zmieniła.

Tymczasem ścieżką ogrodową, grabiąc liście, nadszedł Paszczak. Za nim biegł mały Homek i zbierał liście do koszyka.

- Hej! - powiedział Paszczak. - Więc i ty tu jes­teś?

- Kto to? - spytała Mimbla.

- Miałam z sobą prezent - powiedziała Filifionka za jej plecami.

- To Homek - wyjaśnił Paszczak. - Pomaga mi trochę w ogrodzie.

- Bardzo piękny wazon porcelanowy dla Mamy Muminka - zaskrzeczała Filifionka.

- Aha - powiedziała Mimbla. - A ty grabisz, jak widzę.

- Żeby było ładnie - odparł Paszczak.

Nagle Filifionka zawołała:

- Nie trzeba ruszać starych liści! To niebezpiecz­ne! Pełno w nich zgnilizny.

Odskoczyła w głąb werandy ciągnąc za sobą koc.

- Bakterie! - krzyczała. - Robaki! Gąsienice! Pełzające paskudztwa! Nie ruszaj ich!

Paszczak grabił dalej. Jego niewinna, uparta twarz wykrzywiła się i powtórzył ponuro:

- Żeby było ładnie, dla Tatusia Muminka.

- Wiem, o czym mówię - rzekła groźnie Filifion­ka, podchodząc bliżej.

Mimbla spojrzała na nich. „Stare liście - pomyś­lała. - Jacy ludzie są dziwni...” Weszła do domu, a potem na poddasze. Bardzo tam było zimno. Pokój gościnny od południowej strony nic się nie zmienił - biała umywalnia, wyblakły obraz z daw­nych czasów przedstawiający burzę, niebieska pu­chowa kołdra. Dzbanek był pusty, na dnie leżał nieżywy pająk. Na środku pokoju stała podróżna torba Filifionki, na łóżku leżała różowa koszula nocna.

Mimbla przeniosła torbę i koszulę do gościnnego pokoju od północy i zamknęła drzwi. Gościnny od południa należał do niej, to było oczywiste, równie oczywiste jak fakt, że pod koronkową serwetą przykrywającą umywalnię leżał jej własny, stary grzebień. Uniosła serwetę - grzebień był tam, gdzie zawsze.

Mimbla usiadła przy oknie, rozpuściła swoje długie, piękne włosy i zaczęła je czesać. Na dole poranna kłótnia trwała dalej, ale przez zamknięte okno nic nie było słychać.

Mimbla czesała się i czesała. Włosy trzaskały od małych, elektrycznych iskierek i błyszczały coraz piękniej. Patrzyła roztargnionym wzrokiem na duży ogród, tak teraz zmieniony jesienną porą, że wy­glądał obco i pusto. Drzewa, podobne do dekoracji teatralnych, stały jak kulisy, jedne za drugimi w mo­krej mgle, całkiem nagie. Bezgłośna sprzeczka przed werandą nie ustawała. Paszczak i Filifionka wyma­chiwali łapkami, odbiegali i wracali, równie nie­prawdziwi jak drzewa. Tylko Homek był praw­dziwy, stał nieruchomo, wpatrzony w ziemię.

Nad doliną ukazał się szeroki, pełznący cień, zbliżała się następna fala deszczu. A mostem szedł Włóczykij. To był na pewno on, bo nikt inny nie miał tak zielonego ubrania. Przystanął przy krzakach bzu, żeby popatrzeć. Potem podszedł bliżej, ale innym krokiem, znacznie wolniejszym. Mimbla ot­worzyła okno.

Paszczak odrzucił grabie i powiedział:

- Nic, tylko wciąż organizować i urządzać!

- Inaczej było za czasów Mamy Muminka - za­uważyła od niechcenia Filifionka.

Homek przypatrywał się jej trzewikom, widać było, że są za ciasne. Zaczęło padać. Jakiś ostatni, smutny liść odczepił się od gałązki i zleciał na werandę, padało coraz bardziej.

- Hej! - powiedział Włóczykij.

Spojrzeli na siebie.

- Zdaje się, że pada - odezwała się nerwowo Filifionka. - Nie ma nikogo w domu.

Paszczak dodał:

- Jak miło, że przyszedłeś.

Włóczykij wykonał nieokreślony ruch ręką, jakby z wahaniem, schował się w cień kapelusza i od­wróciwszy się, odszedł w stronę rzeki. Paszczak i Filifionka poszli za nim. Stanęli w pewnej odległo­ści czekając, aż skończy rozstawiać namiot koło mostu. Potem Włóczykij wpełzł do środka.

- Miło, że przyszedłeś - powtórzył Paszczak.

Stali jeszcze chwilę moknąc w deszczu.

- Zasnął - szepnął Paszczak. - Musi być zmęczo­ny.

Mimbla widziała, jak wracali do domu. Zamknęła okno i starannie upięła włosy w mocno ściągnięty, śliczny koczek.

Nie ma nic przyjemniejszego i nic prostszego, jak czuć się wygodnie. Mimbla nie przejmowała się tymi, których spotykała i których potem nie pamię­tała, nigdy nie próbowała mieszać się w ich sprawy. Przypatrywała się im i ich kłopotom z rozbawionym zdziwieniem.

Puchowa kołdra była niebieska. Mama Muminka zbierała puch przez sześć lat; teraz kołdra leżała w pokoju gościnnym od południa, przykryta narzu­tą z szydełkowej koronki, i czekała, żeby komuś było pod nią wygodnie. Mimbla zdecydowała, że chce mieć grzałkę w nogach, wiedziała, gdzie się ją w tym domu przechowuje. Co piąty dzień będzie myła włosy w deszczówce. O zmierzchu będzie sobie robić małą drzemkę. A wieczorem jest ciepło w kuchni po całodziennym gotowaniu.

Można leżeć na moście i patrzeć, jak przepływa pod nim woda. Albo biegać i brodzić w czerwonych botach po mokradłach. Albo zwinąć się w kłębek i przysłuchiwać się, jak deszcz pada na dach. Bardzo jest łatwo miło spędzać czas.

Listopadowy dzień dobiegał powoli końca, zbli­żał się zmierzch. Mimbla wsunęła się pod puchową kołdrę, wyciągnęła długie nogi, aż kości trzasnęły, i przyłożyła stopy do grzałki. Na dworze padał deszcz. Za kilka godzin będzie akurat na tyle głodna, żeby zjeść ugotowaną przez Filifionkę kolację, i mo­że będzie miała ochotę porozmawiać sobie z kimś. Na razie nic nie musiała robić, mogła pogrążyć się w otaczające ją ciepło, cały świat był jedną wielką, miękką kołdrą okrywającą Mimblę, wszystko inne pozostawało na zewnątrz. Mimbli nigdy nic się nie śniło, spała wtedy, kiedy miała na to ochotę, i budzi­ła się wtedy, kiedy było warto.


10

W namiocie panował mrok. Włóczykij wyczołgał się ze śpiwora - pięć taktów wcale się nie przybliżyło. Ani śladu muzyki. Na zewnątrz było całkiem cicho, deszcz ustał. Włóczykij postanowił usmażyć sobie kotlet wieprzowy, poszedł więc do drewutni po drewno.

Kiedy ogień już się palił, Paszczak z Filifionką znowu zjawili się koło namiotu. Stali przypatrując się w milczeniu.

Włóczykij spytał:

- Jedliście kolację?

- Nie możemy - odparł Paszczak. - Nie możemy uzgodnić, kto ma zmywać.

- Homek - powiedziała Filifionka.

- Nie, nie Homek - sprzeciwił się Paszczak. - On mi trochę pomaga w ogrodzie. Niech Filifionka i Mimbla zajmą się gospodarstwem, są przecież kobietami, no nie? Czy nie mam racji? Ja mogę zaparzać kawę i pilnować, żeby wszystkim było przyjemnie. A Wuj Truj jest taki stary, że pozwolę mu robić, co chce.

- Że też Paszczaki zawsze muszą wszystko innym organizować! - wykrzyknęła Filifionka.

Spojrzeli oboje na Włóczykija z niepokojem i wy­czekująco.

„Zmywanie - myślał Włóczykij. - Nie mają o tym pojęcia. Zmywać to znaczy wrzucić talerz do stru­myka, wypłukać łapki, wyrzucić zielony liść - to w ogóle nic nie jest. O co im chodzi?”

- Czy nie jest tak, że Paszczaki muszą wciąż coś urządzać? - zapytała Filifionka. - To ważna sprawa!

Włóczykij wstał. Trochę się ich obojga bał. Spró­bował znaleźć jakąś odpowiedź, ale żadna nie wyda­wała mu się właściwa i wyczerpująca.

Nagle Paszczak wybuchnął:

- Nie będę nic organizował! Chcę mieszkać w na­miocie i być niezależny!

Jednym szarpnięciem otworzył namiot i wpełzł do jego wnętrza, całkiem go wypełniając swoją osobą.

- Widzisz, jak to jest - szepnęła Filifionka. Zaczekała trochę, zanim odeszła.

Włóczykij zdjął patelnię z ognia, kotlet był cał­kiem czarny. Nabił fajkę. Po chwili zapytał ostroż­nie:

- Jesteś przyzwyczajony do spania w namiocie?

Paszczak odparł ponuro:

- Nie znam lepszej rzeczy jak życie na łonie natury.

Zapadła noc. Lecz w domu Muminków świeciło się w dwóch oknach, tak samo spokojnie i łagodnie jak zawsze dawniej wieczorami.

 

Filifionka, z kocem podciągniętym pod sam pysz­czek, leżała w pokoju gościnnym od północnej strony, na głowie miała mnóstwo papilotów, które uwierały ją w kark. Liczyła sęki w suficie i była głodna.

Cały czas, od samiutkiego początku, myślała, że to ona będzie gotować. Lubiła ustawiać na półkach piękne rzędy słoików i torebek, bawiło ją wymyś­lanie nowych sposobów przemycania starych re­sztek w zapiekankach i krokietach, tak żeby ich nikt nie rozpoznał. Uwielbiała gotować możliwie najoszczędniej, żeby się nie zmarnowało nawet najmniejsze ziarenko kaszy manny.

Duży gong rodzinny wisiał na werandzie. Filifion­ka zawsze marzyła, żeby być tą, która oznajmia o obiedzie uderzając w dźwięczny mosiądz. Bing, bong - rozbrzmiewałoby w całej dolinie i wszyscy biegliby wołając: „Obiad! Obiad! Co nam dasz dzisiaj? Ach, jacy jesteśmy głodni!”

Filifionce łzy zakręciły się w oczach. Bo Paszczak popsuł jej całą przyjemność. Byłaby też zmywała, nawet chętnie, gdyby tylko sama mogła to za­proponować. Ale pomysł, że ona ma prowadzić gospodarstwo, bo jest kobietą! Też coś! I w dodatku z Mimblą!

Zgasiła światło, żeby się nie paliło niepotrzebnie, i naciągnęła koc na głowę. Zatrzeszczały schody. Z dołu, z salonu, dochodziło jakieś ciche, bardzo ciche szuranie. Ktoś gdzieś zamknął drzwi w pustym domu. „Skąd w nie zamieszkanym domu tyle od­głosów?” - myślała Filifionka. Potem przypomniała sobie, że jest w nim przecież pełno różnych osób. Ale jej się jakoś wciąż wydawało, że jest pusty.

 

Wuj Truj leżał na kanapie w salonie, z nosem zagrzebanym w najładniejszej aksamitnej poduszce. Wtem usłyszał, że ktoś skrada się do kuchni. Za­dzwoniło delikatnie szkło. Usiadł w ciemności i na­stawił uszu. „Urządzają przyjęcie” - pomyślał.

I znów zapanowała całkowita cisza. Wuj Truj wstał i przeszedł po zimnej podłodze aż do drzwi prowadzących do kuchni. W kuchni też było ciem­no, ale pod drzwiami do spiżarni świeciła smuga światła.

„Aha - pomyślał. - Schowali się w spiżarni”. Otworzył gwałtownie drzwi - a w spiżarni siedziała Mimbla i jadła kiszone ogórki. Koło niej stały na półce dwie zapalone świece.

- Ach, więc i ty wpadłeś na ten sam pomysł - powiedziała. - Tu masz ogórki, a tu sucharki cynamonowe. Tamto to są korniszony, lepiej ich nie jedz, za ostre dla ciebie.

Wuj Truj natychmiast wziął słoik z korniszonami i zaczął jeść. Nie smakowały mu, ale jadł mimo to. Po chwili Mimbla powiedziała:

- Twój żołądek nie zniesie korniszonów. Pęk­niesz i umrzesz na miejscu.

- Nie umiera się na wakacjach - odparł wesoło Wuj Truj. - Co oni tam mają w wazie na zupę?

- Igliwie - rzekła Mimbla. - Napychają nim żołądki przed zapadnięciem w sen zimowy.

Podniosła przykrywę i powiedziała:

- Wygląda na to, że najwięcej zjadł przodek.

- Jaki przodek? - zapytał Wuj Truj przerzucając się ukradkiem na ogórki.

- Ten z pieca kaflowego - objaśniła Mimbla. - Ma trzysta lat i zapadł teraz w sen zimowy.

Wuj Truj nic nie odpowiedział. Nie był pewien, czy to, że jest ktoś jeszcze od niego starszy, sprawia mu przyjemność, czy też obraża go. Sprawa ta wydała mu się bardzo interesująca, postanowił więc obudzić przodka i zapoznać się z nim.

- Słuchaj - odezwała się Mimbla. - Nie warto próbować. I tak nie obudzi się przed kwietniem. Zjadłeś pół słoika ogórków.

Wuj Truj wydął policzki i zmarszczył nos, wsadził kilka ogórków i sucharków cynamonowych do kieszeni, wziął jedną ze świec i podreptał z powrotem do salonu. Postawił świecę na podłodze przed piecem kaflowym i otworzył drzwiczki.

W środku nie było nic poza ciemnością. Wuj Truj wsunął świecę do pieca i zajrzał. Nic, tylko kawałek papieru i odrobina sadzy, która spadła z komina.

- Jesteś tam? - zawołał. - Obudź się! Chcę zobaczyć, jak wyglądasz!

Ale przodek nie odpowiadał. Spał snem zimo­wym, z żołądkiem pełnym igliwia.

Wuj Truj wyciągnął leżący w piecu papierek i stwierdził, że to list. Usiadł na podłodze, starając się przypomnieć sobie, gdzie zostawił okulary, ale nie mógł. Schował więc list w bezpieczne miejsce, zgasił świecę i zakopał się z powrotem w poduszki.

„Ciekaw jestem, czy przodkowi wolno brać udział w tych przyjęciach - myślał posępnie. - Obojętne zresztą. Ja i tak spędziłem bardzo przyjemny dzień. Mój całkiem własny dzień”.

 

Homek Toft leżał w schowku na poddaszu i czytał swoją książkę. W tym dużym, obcym domu światło wokół niego tworzyło mały, bezpieczny krąg.

Jak już wspominaliśmy poprzednio - czytał Homek - ów ciekawy gatunek czerpał energię z wyładowań elektrycznych, powstających regularnie w wąskich dolinach i oświetlających noc białym i fioletowym światłem. Możemy sobie wyobrazić, jak ten ostatni z wygasających gatunków Nummulitów zbliża się powoli do powierzchni, jak szuka drogi do bezkres­nych moczarów w lasach przesiąkniętych deszczami, gdzie błyskawice odbijają się w pęcherzykach na powierzchni bagien, i jak opuszcza ostatecznie swój pierwotny żywioł.

„Musiał być bardzo samotny - myślał Toft. - Był inny od reszty i jego rodzina nie dbała o niego, dlatego odszedł. Ciekaw jestem, gdzie teraz jest i czy kiedykolwiek go spotkam. Może się pokaże, jeżeli potrafię opowiedzieć sobie o nim dość jasno”.

Homek Toft rzekł:

- Koniec rozdziału.

I zgasił światło.


Copyright ˆ 2010-2012 Dolina Muminków. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.moomin.pun.pl